Arthur Schopenhauer “Wszystko, co doskonałe, dojrzewa powoli.”

Hannibal “Albo odnajdziemy drogę, albo ją zbudujemy.”

Polska kiełbasa przegoniła…

Redaktor admin on 3 Sierpień, 2015 dostępny w Blog. Możesz śledzić odpowiedzi do tego wpisu poprzez RSS 2.0. Nie ma możliwości pozostawienia komentarza.

Polskie morze. Połowa lat osiemdziesiątych. Upalny lipiec… Ludzie na urlopach w pracowniczych ośrodkach wypoczynkowych. Żar leje się z nieba. Każdy myśli tylko o tym, jak ugasić pragnienie i to niekoniecznie wodą… Przechadzających się deptakiem wczasowiczów nagle dopada zdumienie. Powodem była przeogromna kolejka ludzi stojących z… wiadrami, garnkami, kankami… Za czym ci ludzie stoją?… Czyżby znowu nie było wody? Lustracja kolejki oraz wywiad środowiskowy wyjaśnia jednak wszystko. Rzucili piwo! Tak to się wówczas mówiło: rzucili meble, rzucili telewizory, rzucili to, rzucili tamto. Ludzie dopadali kolejki, stawali, czekali, część kupowała, część odchodziła z kwitkiem. Tak było i tym razem. W letni skwar ludzie stali gęsiego z czym tylko mogli za piwem. Bo, czym było w PRL-u piwo? Był to napój, którego… nie było.

Jeszcze gorzej rzecz się miała z mocniejszymi trunkami. Wódka na przykład była na kartki tak samo, jak mięso, cukier, czy buty. Pewnie większość starszych z nas doskonale jeszcze pamięta, że za Polski Ludowej sprzedaż alkoholu w barach i restauracjach najczęściej była możliwa jedynie z tzw. konsumpcją. Jak sobie z tym radzono? W bardzo prosty sposób – bigos podawany razem z alkoholem był przechodni i serwowano go nawet kilka razy w ciągu dnia! Najmodniejszą natomiast zakąską był śledzik albo zimne nóżki. Dlatego do dzisiaj jeszcze w żargonie funkcjonują śmieszne powiedzonka, jak np. „bigos wielokrotnego użytku” albo „seta i galareta”.

Gdy chciało się natomiast nabyć drogą załatwiania (bo przecież nie kupna) pralkę automatyczną, lodówkę, zamrażarkę, albo telewizję satelitarną, to już była wyższa szkoła jazdy! Na szczęście było jeszcze jedno wyjście między: nie kupić, a kupić po wielotygodniowym staniu w kolejce. Można było wszystko kupić także i bez kolejki, ale za sałatę, zielone, lub siano, czyli… za dolary. I to zupełnie oficjalnie w tzw. PEWEX-ie. Najpierw szło się do cinkciarza i kupowało u niego bony albo dolary, aby potem można było już spokojnie kupić wymarzone spodnie, na przykład parę Lewisów, czy też kawę Jacobs, albo papierosy Marlboro… Dzięki PEWEX-om mogliśmy się poczuć, choć na chwilkę, jak obywatele Zachodu, a nie mieszkańcy biedy zza żelaznej kurtyny.

Cóż, na szczęście te czasy się skończyły. Po latach uśpienia, w końcu lat osiemdziesiątych, polska przedsiębiorczość mogła wreszcie rozkwitnąć w nowej rzeczywistości. Bo nie chodziło już jedynie o obchodzenie absurdalnych peerelowskich zakazów, nakazów i praktyk, ale o prawdziwe przemiany gospodarcze i społeczne. Ci, którzy mieli smykałkę do interesu stawali się naszym oknem na świat. Z czasem laweciarze wymienili nasze syrenki i trabanty na volkswageny, citroeny i nissany. W lumpeksach można było kupić markowe ubrania i to nie za dolary! Krok po kroku rewolucję przeszły nie tylko nasze garaże i szafy, ale przede wszystkim nasze społeczeństwo. Zmiany dotknęły też psychiki. Zaczęła zmieniać się również i nasza mentalność.

Dzisiaj, ponad dwadzieścia lat po przemianach, nie musimy już walczyć o każdą butelkę piwa, pętlę kiełbasy albo rolkę papieru toaletowego. Nie stoimy w kolejkach za meblami i telewizorami. Nie boimy się też, że jutro nasze pieniądze będą nic niewarte, więc szybko trzeba je wydać, albo przehulać. Wszystko mamy na wyciągnięcie ręki, nawet luksusowe, zagraniczne marki, które stały się symbolem tego lepszego, niedostępnego świata.

Niestety, przez wiele lat po wojnie, aż do lat dziewięćdziesiątych, przyzwyczailiśmy się do myśli, że trzeba kupować towary zachodnie, bo są lepsze. Ale czy tak rzeczywiście jest? Czy wszystko, co polskie jest gorsze? Kiedy zaczęliśmy więcej podróżować, a także żyć i pracować za granicą, okazało się, że to jednak truskawki z Polski są najsłodsze, nasza kiełbasa najbardziej aromatyczna, a kosmetyki produkowane z najlepszych, naturalnych składników mogą przebić swoją jakością te z Zachodu.

Tak to już z nami jest. Jesteśmy przekonani o wysokiej jakości naszych produktów dopiero wtedy, kiedy ktoś z zagranicy nas do tego przekona. Ale na szczęście polski talent do robienia interesów dał o sobie znać i nasz eksport w latach dziewięćdziesiątych ruszył z kopyta. Z pracowników staliśmy się pracodawcami, ba Polacy zaczęli nie tylko pracować, ale i zakładać własne firmy za granicą. Na początku były to głownie małe, rodzinne biznesy, na przykład pojedyncze sklepiki w stolicach europejskich, czy firmy budowlano-remontowe. Z czasem z ich usług zaczęli korzystać nie tylko nasi rodacy, ale i miejscowi.

Kiedyś perfumy Pani Walewskiej i Brutal decydowały o tym, jak będzie pachnieć polska ulica. Teraz dzięki naszym kosmetykom, to my możemy sugerować, jak mają pachnieć ulice Paryża, Londynu czy Nowego Jorku. Kiedyś naszymi czekoladowymi wafelkami zajadały się tylko dzieci na warszawskich podwórkach, teraz królują one w Rejkiawiku czy Lizbonie. Kiedyś nasze pierogi mogliśmy zjeść tylko u babci czy w barze mlecznym na rogu, teraz podbijają one serca za Atlantykiem i to nie tylko wśród tak licznej tam Polonii. Zagraniczne rynki podbijają nasze owoce i warzywa, w szczególności jabłka, maliny, borówki, porzeczki, a także pieczarki. Nie tylko jednak rolnictwo i jego przetwory szokują jakością w Europie i na świcie. Także przemysłowe produkty z Polski gonią zachodni przemysł. Nawozy sztuczne, meble, okna, sprzęt RTV i AGD, a ostatnio także urządzenia i maszyny, autobusy, elektronika, drukarki 3D i grafen. To nasze kolejne hity. Dzisiaj już co piąta złotówka z przychodów polskich przedsiębiorstw pochodzi z eksportu. Nie ma się zatem, co dziwić, że tak wiele polskich firm odnosi znaczące sukcesy na rynkach zagranicznych. Jest tak, gdyż wszyscy inni dostrzegli już ogromny potencjał polskiej gospodarki i pracowitości Polaków.

Nam jednak ciągle jest źle, ciągle chodzimy nadąsani, ciągle uważamy, że jesteśmy najgorsi na świcie. Niestety, taka jest nasza natura. Lubimy biadolić, narzekać, krytykować… Duma z osiągnięć polskiej przedsiębiorczości przychodzi nam z trudnością. Czas to zmienić, bowiem nigdy wcześniej tak wiele naszych produktów nie było rozpoznawalnych na świecie, jak dzisiaj. I co najważniejsze, oprócz przymiotnika tanie, coraz częściej i głośniej mówi się o ich wysokiej jakości. Dlatego zachęcam Państwa w czasie wakacyjnych podróży – i tych dalszych, i tych bliższych – do wypatrywania na sklepowych półkach i witrynach polskich marek i produktów. Z pewnością sami się zdziwicie, jak jest ich wiele… Bo nasza kiełbasa już dawno przegoniła ich kiełbasę, hi, hi, hi.

Adam Szejnfeld

Poseł do Parlamentu Europejskiego

www.szejnfeld.pl

www.kobiecastronazycia.pl

Brak możliwości dodania komentarza

Zaloguj się / Realizacja - Medianet (info@medianetinteractive.pl)